Dla mej Siostry – za niestrudzone współdzielenie trudów.

ROZDZIAŁY:
- PRO_LAG
- DRrRRyYŃń_onomatopeja_DdRRrRYyńŃ
- EeEEjJJ_CccOOo_bbByyYłŁoOO_zzZaAdDDaAAnNee_
zZ_PPpooOLLaaAkKaAA? - MmmMaaAMmOOo_jJJaA CcchHcCCęĘ_
zzWwoLLnnNieEnnIee_Z_WwwuU_eEffFuuU! - MmMuuzZyKkkaALNnYY_ppAaSSzZteETT_
ggÓóRaAaLSSskKi - GgEEjJoOggRaFiaA_xDeAd
- DoOWwóÓd_nNa_isStTniEEnNieEe_bbOoGaa?
NnoO_cCchhoOćĆbbyYy_BBiibbLiiaAa! - rrRyzZYykk_FfiiZZzyYKk
- PpoSSzpPrrecChaJJmY_iNn_ppPoOGLiiSShH!
- hahattp//:wwwWWaaAALLimMnnieEtooO
- kkKiEeDDyŚś_ttOo_bbByYłŁOoo…
- Nauczanie*(na odpierdol) = zaliczeniefuks
- TtAbbLLiCaa_mMołoOTtoWa_
w_kOOKtaajLLuU_MmeEEnNDdeLEejJeewWAa - PprĄcCiieE_WwAaGgiNnAa_sSeEkkSs
- WWwieESszz_dDLLaaCczzZeEGGoo_
ŻżYjjEeesSZzz? - PP_WOS_PO_WOK = X_DEAD, LOL, HI_HIV, XOXO
- PO_SZKOLE
Wersja dla tych, którzy wolą posłuchać/pooglądać:
PRO_LAG
Sny związane ze szkołą to stały element w repertuarze moich koszmarów_cyklicznych. Nie znam planu lekcji, toteż błądzę po opustoszałych korytarzach. Nie jestem przygotowana do egzaminu, sprawdzianu, kartkówki… Ba! Nie wiem nawet, czego dotyczą. Próbuję zaliczyć przedmiot, z którego jestem zagrożona, ale nie mam od kogo pożyczyć notatek. Jestem tak mocno spóźniona na zajęcia, że zastanawiam się nad ogólnym sensem mojej obecności w szkole…
MĘCZĄCO_NIEDORZECZNIE_OPRESYJNIE. Zanim na dobre wymażę z pamięci moje czasy szkolne, złożę im należyty h o ł d.
DRrRRyYŃń_onomatopeja_DdRRrRYyńŃ
Zorganizowaną edukację rozpoczęłam pod koniec lat 90. jako 7-letnia dziewuszka (która wówczas jeszcze wierzyła, że jak zrobi zeza_to tak jej zostanie). Trafiłam do jednego z nielicznych przybytków oświaty w mojej rodzinnej mieścinie. Podstawówka, jakich tysiące: z niewygodnymi, drewnianymi krzesłami, kredą piszczącą po tablicach i betonowym boiskiem zadeptanym przez setki trampek i sandałków.
Po sześciu latach nauczania podstawowego rozpoczęłam kolejne trzy. Były one co najwyżej powtórką lat poprzednich, tyle że w_pigułce. Należę do przedstawicieli wymarłych już gimbusów. W moim piździejewie było tylko jedno gimnazjum – taki worek_wrzutowy dla większości dzieciaków z miasta i okolic. Istne kombo napierających coraz śmielej hormonów, zamkniętych wraz z ich nosicielami w mizernych klasach. Jedną z nielicznych zmian w owym szkolnym anturażu był coraz częściej unoszący się, subtelny swąd potu.
Następne w kolejce były 3 lata liceum. Jako 16-letnia, wystrachana i zahukana niewiasta opuściłam rodzinne gniazdo, aby rozpocząć naukę w większym mieście. Tutaj była już pokaźniejsza pula jednostek napływających z różnych zakamarków województwa. Samo liceum aspirowało do miana elitarnego, bazując na (niekoniecznie miarodajnych) paskach_na świadectwach uczniowskich i wynikach_matur.
Wszak pewne rzeczy pozostały niezmienne: pierwszy dzwonek jak zwykle oznaczał początek katorgi, aż do ostatniego, zbawiennego dryndnięcia zwiastującego koniec odsiadki.
EeEEjJJ_CccOOo_bbByyYłŁoOO_zzZaAdDDaAAnNee_
zZ_PPpooOLLaaAkKaAA?
Naczelny Zapychacz Planów Lekcji – od podstawówki, poprzez gimbazę, aż po liceum. Język polski wiedzie zadziwiający prym w szkolnych rozkładach jazdy. Owszem, pobudki są zacne: wedle nich latorośl powinna nauczyć się postrzegania rzeczywistości na wyższych, bardziej wyrafinowanych częstotliwościach. Ktoś jednak nie ogarnął systemu u podstaw, a przez lata nikt nie kwapił się, aby go zmienić.
Na początku były lekkie i niewinne czytadełka. Przeczytajcie, przygotujcie się, a później pani zrobi wam kartkóweczkę. Dodatkowo napiszecie w domu wypracowanko. Poczytamy też wierszyki, które potem porecytujecie z pamięci. A pani wstawi wam ocenę do dziennika, zapoczątkowując tym samym szalony rajd wszech_porównywania się i kształtowania samooceny od najmłodszych lat.
Im dalej w las, tym cięższy kaliber lektur szkolnych. W gimnazjum narastała powszechna awersja do czytania, a ściągi i streszczenia BRYK_ały w szkolnym obiegu. Dzięki nim większość uczniaków była w stanie przechytrzyć system. No, chyba że facetka zastrzeliła zbyt szczegółowym pytaniem albo wymagała szerszego kontekstu kulturowego. Tymczasem dorastające dzieciaki zwykle skupiają się na upodobanym wycinku popkultury. Skostniałe dzieła rzekomych autorytetów literackich, często pisane zawiłym językiem, mają marne szanse otwarcia latorośli na kulturę_wyższą. Przecież oni kurwa tego gówna czytać nie będą, niech się baba wali na cyce.
Prawdziwy cyrk zaczął się w liceum, bo M A T U R A. Nauka interpretacji literatury pod_klucz. W przeciwnym razie procenty lecą w dół, a poniżej trzydziestu – kaput. Powtórka. Solidny sposób sprawdzania wrażliwości i kreatywności solidną dawką niedorzecznych schematów.
Moje licealne polonistki to było kuriozum. Anemiczna pani Ania i jej zastępczyni, zaniedbana pani Wiesia. Żadna z nich nie panowała nad swoim poletkiem na edukacyjnej mapie. Tylko dzięki rosnącej ogładzie licealistów obu paniom udawało się utrzymać w polu widzenia.
Podług ówczesnych wytycznych co do mojej przyszłej kariery zawodowej byłam zmuszona uczęszczać na cykliczne zajęcia dodatkowe z języka polskiego. Treściwie spędzony czas. I co myślicie o tym dziele? Napiszecie rozprawkę, co? Sprawdzimy na następnych zajęciach. A tymczasem pani Ania opowie wam o swoim kiełkującym, wirtualnym romansie. Fransuła jest świetnym facetem, wczoraj do późna w nocy gadaliśmy na skajpie. Studniówka? Oj… Niestety, ale nie uda mu się przylecieć.
A skoro już o facetach mowa. To pani Wiesia wykazała się wyjątkową wspaniałomyślnością. Pewnego razu podczas przerwy siedziałam na korytarzu i przeglądałam jakieś notatki. Klasycznie, pesymistycznie znudzona – jak osobowość przykazała. Wtem człap_człap. Pani Wiesia poprosiła mnie na_słówko. Patrząc z zatroskaniem przez grubsze niż jej sugestia szkła, poradziła, żebym znalazła sobie jakiegoś chłopaka. Bo taka smutna jestem, a on by mnie trochę rozruszał… Interpretacja DOWOLNA.
Zwieńczeniem płonnej przygody z językiem ojczystym była osławiona matura. Musiałam podejść do dwóch poziomów (podstawowego i rozszerzonego), a to oznaczało około 6 godzin siedzenia na twardym krześle w sali gimnastycznej. I to w ciągu jednego dnia z zaledwie 2-godzinną przerwą na oddech. Spory wysiłek intelektualny jak na niespełna 20-letniego osobnika. Gdy tylko podsunięto mi pod nos arkusz egzaminacyjny i spojrzałam na kilka pustych kartek gotowych do zapełnienia czczą pisaniną, dopadło mnie olbrzymie zniechęcenie. Poszło zadowalająco, ale głównie dlatego, że nauczyłam się, jak spełniać sztywne wymagania CKE. O literackim fristajlu nie było mowy. A czy wartość mojego człowieczeństwa wzrosła m.in. dlatego, że wiedziałam, w którym roku powstał „Świętoszek”, pozostaje kwestią dyskusyjną.
Koniec końców, zajęcia z języka polskiego nauczyły mnie aż_tylko tyle: słowa zmiennymi są, utwory z reguł kpią, interpretacja przywilejem być winna, a twórczość literacka – wolna i subiektywna.
MmmMaaAMmOOo_jJJaA CcchHcCCęĘ_
zzWwoLLnnNieEnnIee_Z_WwwuU_eEffFuuU!
Każdy nauczyciel ma jakiegoś pierdolca. Sprawa jasna, w końcu to powszechna ludzka przypadłość. Wszak wuefiści, z którymi musiałam stykać się od najmłodszych szkolnych lat, byli beznadziejnie zapierdolcowani.
Igrzyska rozpoczęła pani Grażyna, wuefistka z podstawówki. Skóra spalona sztucznym słońcem, płuca papierosami. Czarne, krótkie włosy, prężna sylwetka. Ciasny, szorstki umysł, z naciekami sportowego fanatyzmu. Kilka razy w tygodniu razem z grupą dziewczynek z klasy byłyśmy zamykane w podziemnym królestwie pani Grażyny. Niewielka salka gimnastyczna w szkolnej piwnicy wyposażona w otarte z lakieru drabinki, nadszarpnięte materace i sflaczałe piłki lekarskie wchłaniała bezwonny pot częstokroć nadwerężanych dzieci.
Pani Grażyna była surową władczynią. Bezlitośnie oceniała swoje poddane, bezceremonialnie faworyzując co sprawniejsze, sportowe adeptki. Najlepiej, jeśli czytało jej się w myślach i w lot ogarniało nowe, fizyczne wyzwania. Hart ducha, miernoty!
Wu_ef nigdy nie był dla mnie priorytetem. Wszak starałam się wypaść jak najlepiej i ambitnie wykonywać wszystkie ćwiczenia (często ponad moje możliwości), aby sprostać szkolnym, sportowym wymaganiom. W końcu ocena z wu_efu jest równie istotna na świadectwie, jak ta z pozostałych przedmiotów!
Pewnego razu pani Grażyna zarządziła skok przez kozła. Na ocenę oczywiście. Krótki instruktaż, asekuracja niemal żadna. Z każdą rundą skoków złowieszcze ustrojstwo unosiło się coraz wyżej. Stres zrobił swoje – zgubiła mnie jakaś techniczna pierdoła. Pani Grażyna dostała wielce pedagogicznego ataku wściekłości, a jakakolwiek wyrozumiałość utonęła we wrzasku. „Ty nieudolna ciamajdo, co ty robisz!” – miotała zawzięcie epitetami, obrzucając mnie rozszalałym spojrzeniem. Proszę! Niech już się kończą te igrzyska.
Pół biedy, że nie trafił mi się pan Bernard, podstawówkowy wuefista choleryk, z zażółconym od tytoniu wąsem, którego namiętnie podlewał litrami Pepsi. Gdy coś mu się nie spodobało, ciskał z wściekłością piłką i ot tak, wychodził z zajęć do kantorka, żeby przydymić nerwy. Jako trener lokalnych siatkarek za punkt honoru wziął sobie zwycięstwa w różnych ultra_istotnych zawodach. Kosztem zdrowia małych dziewczynek. Gdy którejś z zawodniczek przydarzyła się kontuzja, automatycznie stawała się balastem. Za nic miał zwichnięte kostki, czy naderwane ścięgna. Radź sobie sama. Albo zdołasz wrócić do gry, albo wypad.
Igrzyska w gimnazjum kontynuowała kolejna wuefistka – podobnie dziarska, podobnie choleryczna. Wybiórczo miła, dość wymagająca i sprawiająca wrażenie zmęczonej swoim stanowiskiem. Zdarzało jej się wrzeszczeć, jednak nie szastała obelgami. Chociaż tyle. Pojawiły się jednak problemy innej natury.
Dojrzewające ciało to kłopotliwy balast dla wielu nastolatków. Wu_ef pomiędzy innymi zajęciami w ciągu dnia przyprawia o duszności. Nagle plama pod pachami zaczyna śmierdzieć i porastać ciemnymi włosami, które rozprzestrzeniają się też na nogi, genitalia… Po damskiej stronie pojawia się dodatkowe, zazwyczaj comiesięczne utrapienie. Ukłony dla losu, że dojrzewałam już w świecie coraz powszechniej dostępnych podpasek. Mama jednak była przeciwna goleniu nóg. „Dzieciaku, bo później sobie nie poradzisz, jak ci włosy zaczną odrastać!”. Chcąc nie chcąc, musiałam poddać się jej kulturowo nieakceptowalnej filozofii – przynajmniej na początku. Przebieranie się w szatni przed każdymi zajęciami z wu_efu było więc mocno krępującym rytuałem. Ach, wy nieszczęsne, niewinne włoski! Ponadto biust zaczął powiększać swoje terytorium. Staniki stały się powszechnym elementem gimbazjalnej garderoby i… zabawy w szatni. Co jakiś czas któraś ze ś m i e s z e k podchodziła znienacka i_trzask! Sprzączki z impetem wżynały się w plecy przy wtórze uradowanej publiczności. Heca nie z tej ziemi.
W wieku gimbazjalnym zaczyna się także hormonalny szturm. Popęd seksualny przejmuje kontrolę nad wieloma przedstawicielami każdej z płci. Pierwsze doświadczenia erotyczne, będące następstwem działania prostego i nieubłaganego mechanizmu prokreacji, okazują się zadziwiającym powodem do lansu. Często gęsto zdarza się, że ciało pedagogiczne staje się obiektem fascynacji.
W gimbazie był pewien wuefista, którego dziewczyny powszechnie okrzyknęły Misterem SQL. Niski, przystojny młodzieniec, o atletycznej budowie. Dziewczęta, które najgorzej radziły sobie z atakami hormonów, próbowały skraść atencję boskiego pana Fabiana coraz krótszymi i coraz bardziej obcisłymi spodenkami. Ukłony dla niego, iż do dzisiaj udaje mu się zachować nieposzlakowaną opinię.
Sztampowy, szkolny wu_ef nie odpuszczał. Bez zadyszki pobiegł za nami również do liceum. Po raz kolejny trafiła mi się wuefistka skalana niesympatyczną odmianą żelaznej, sportowej osobowości. Coraz chłodniejsze, jesienne poranki, w trakcie których odbywały się zajęcia fizyczne, musiałyśmy spędzać na truchtaniu w przyszkolnym lesie. Wilgotne, zimne powietrze drażniło śluzówki, a jedynym plusem owych katuszy było przeziębienie, automatycznie zwalniające z kolejnego, h a r t u j ą c e g o joggingu.
Ponadto znowu oceniano nas za wymuszone sportowe wygibasy, zamiast zachęcać do aktywności na miarę indywidualnych możliwości i potrzeb. Igrzyska trwały w najlepsze. I to w niezbyt sympatycznej atmosferze pod surowym dyktandem pani Marii. Odechciało mi się na dobre. Wolałam sama sterować swoją aktywnością fizyczną, zamiast nadwerężać ciało i nerwy według kryteriów niewyrozumiałego systemu. Ubłagałam Mamę o zgodę na zwolnienie lekarskie z wu_efu. Pani Maria niechętnie przyjęła pismo, podważając jego autentyczność. To mocno rozjuszyło moją lekarkę i zmusiło do wykonania besztającego, prywatnego telefonu. Podziałało. Koniec igrzysk.
MmMuuzZyKkkaALNnYY_ppAaSSzZteETT_
ggÓóRaAaLSSskKi
Dobry słuch i zacny głos nie każdemu osobnikowi są dane. Dlaczego więc wymyślono, że będą systemowo oceniane?
Od podstawówki zajęcia z muzyki były, mimo wszystko, 45-minutowym oddechem. A oddech był na nich bardzo pożądany. Śpiewaliśmy luźne piosnki Majki Jeżowskiej, proste, polskie szlagiery albo radosne utwory nie do końca sprecyzowanych autorów. Czasem wkradała się jakaś poważniejsza, patriotyczna pieśń (na czele z hymnem narodowym, który sumiennie zakuwaliśmy od najmłodszych lat).
W mojej klasie próżno było szukać nowego Zbiga Wodeckiego (a nawet Kupichy). To wśród dziewczynek gęściej trafiały się potencjalne Beaty Kozidrak albo repliki innych rutynowych bywalczyń scen różnorodnego kalibru. Co zdolniejsze dostawały s o l ó w k i na szkolnych apelach, podczas gdy te mniej uposażone wokalnie przestępowały z nóżki_na nóżkę w paru osobowych grupkach skupionych wokół jednego mikrofonu.
W gimnazjum wybrzmiał ostatni refren tego przedmiotu. W moim przypadku odegrany przez wielce kompetentnego n a u c z y c i e l a. Był to pan w średnim wieku, muzykant weselny_po godzinach, z brzuchem puchnącym z dumy od zdrowego stylu życia. Twarz często miewał w kolorze przedwylewowym, a żeby utrzymać rumieńce, regularnie wysyłał do pobliskiego sklepu jakąś uczennicę albo ucznia, co to by mu zakupili pasztet, bułę czy przeoctowaną sałatkę jarzynową. W trakcie lekcji, a co. Reszta bazgrała sobie wówczas nutki w zeszycie z pięciolinią albo popuszczała hamulce, które musiały pozostawać zaciągnięte na większości zajęć. W to im graj!
No i przygrywał pan muzykant na_k i i b o r d z i e. Podczas śpiewania na ocenę, w trakcie apeli czy innych równie istotnych występów. Rok w rok te same kawałki, co najwyżej w innej kolejności albo ze zmienioną obsadą przy mikrofonach. Nie uniknął też powszechnego pedagogicznego schorzenia – obcesowego faworyzowania uczniów. Na tym polu zdarzało mu się tęgo pogrywać. Rozbisurmanienie jego w y b r a ń c ó w bywało momentami nie do zniesienia.
Na gimnazjum przypadł najgorszy epizod w historii mojej aparycji. Coraz krócej_widzące oczy musiałam tymczasowo schować za okularami. Bolesne pryszcze licznie rozhasały się na mych młodzieńczych licach. Dojrzewające ciało zmobilizowało gruczoły łojowe, które pomimo regularnej higieny zalewały miłością moje włosy. Mówiąc krótko, byłam przykrym, niemal podręcznikowym okazem nastolatki serdecznie powitanej przez wschodzącą młodość.
Przerwy między zajęciami lubiłam spędzać w bibliotece. Introwertyzm pchał mnie w bezpieczne i zaciszne alejki z książkami pod pieczą całkiem sympatycznych pań bibliotekarek. Sala od muzyki była naprzeciwko biblioteki, toteż pan muzykant równie często wpadał na pogawędki z rezydentkami.
Pewnego razu Mama zaprowadziła mnie do fryzjera na mini_modernizację fryzury. W mojej wizualnej sromocie (i mieścinie pełnej przeciętnych fryzjerek) żadne cięcie nie było w stanie znacząco polepszyć sytuacji. Wszak następnego dnia w szkole jedna z milszych pań bibliotekarek dostrzegła zmianę i uznała ją za, rzekomo, pozytywną.
„Popatrz, Waldek! Widzisz, co się u niej zmieniło?” – zagaiła wkraczającego do biblioteki pana_muzykanta. Ten spojrzał na mnie niedbale i nie bacząc na moje młodzieńcze, wizualne utrapienia wychrypiał bezceremonialnie: „A co się zmieniło? Wreszcie umyła włosy?”
GgEEjJoOggRaFiaA_xDeAd
W erze cyfrowego świata zamkniętego w jednej dłoni uskutecznianie pamięciówy z położenia na mapie maleńkich rzek albo miasteczek zakrawa na nonsens. Google Maps zwykle spisuje się w tej materii na szóstkę. Nawet w poprzednim, analogowym świecie mieliśmy papierowe mapy pod ręką, zatem sporą część zagadnień z geografii w szkole można było pominąć. Nie zamierzam jednak spierać się z zasadnością ogólnej znajomości obecnego podziału kuli ziemskiej – warto mieć pojęcie, gdzie leży Japonia albo że Afryka to nie kraj_skarbie.
Geografia w podstawówce niemal całkowicie wyczerpała niezbędne zagadnienia. Kontynuacja w gimnazjum i liceum nieznacznie je rozwinęła. To naprawdę ciekawy i poszerzający_horyzonty przedmiot, dopóki nie zostanie skalany surowym systemem odpytywania i oceniania. Co gorsza, przez równie surowego nauczyciela.
Taki okaz napotkałam w gimbazie. Elegancka pani przed pięćdziesiątką o nieco piskliwym, dziewczęcym głosie, będąca doskonałą ilustracją osobowości borderline. Jednego dnia słodko uśmiechnięta i pałająca miłością do dziatwy, drugiego zaś milcząca, nieprzewidywalna i siejąca postrach. Była JEDYNĄ nauczycielką w całej szkole, przed której klasą zawsze ustawiał się idealnie uformowany szereg uczniów. Zwykle przygotowanych do lekcji, gdyż każde zaniedbanie mogło grozić porażającą pałą w dzienniku. A nigdy nie było wiadomo, w jakim nastroju pani Doris przybędzie na zajęcia. Odpytka przy mapie była rutyną – za każdym razem jakiś nieszczęśnik stawał przed surowym obliczem geograficznej ciemiężycielki, której morderczy wzrok akurat padł na jego nazwisko w dzienniku. Pani Doris jak nikt inny potrafiła doprowadzić do łez.
Na początku trzeciego milenium możliwości autokreacyjne uczniów (a prędzej uczennic) były mocno ograniczone. Zwłaszcza w małym miasteczku z zaledwie paroma sklepami odzieżowymi i kilkoma drogeriami na krzyż. Ponadto wszelkie przejawy urozmaicania wizerunku mogły grozić wizytą u dyrektora (o aparycji i osobowości zadziwiająco zbliżonej do słynnego nazistowskiego tyrana). Podczas przerw przechadzał się po korytarzach i znad złowieszczego wąsa konserwatywnie wypatrywał dojrzewających kusicielek w_zwodzących na manowce wyobraźni pokwitających chłopców. Niewinne kolczyki w uszach groziły publiczną naganą.
Wszak w mojej klasie trafiła się prawdziwa b o h a t e r k a. Pewnego randomowego dnia wkroczyła do szkoły, rozpościerając łunę świeżo rozjaśnianych włosów. Plan lekcji akurat przewidywał geografię. Naiwne dziewczę, nie do końca świadome nadchodzących konsekwencji, zderzyło się z wyjątkowo mroczną stroną pani Doris. Zadziwiające, jak odrobina amoniaku na głowie potrafiła podówczas srogo namieszać. Krztyna wolności w sferze aparycji winna bez winy pozostać. Większość moich ówczesnych rówieśników nie doświadczyła tego przywileju.
A skoro już tak wiele wymaga się od uczniów, to warto również od pedagogów wymagać dojrzałości i stabilności emocjonalnej. Dzieciaki będące na przedsionku kształtowania się osobowości są wyjątkowo podatne na wypaczenia charakteru czy kolekcjonowanie psychicznych traum. Co im wówczas przyjdzie z wiedzy o umiejscowieniu złóż rudy miedzi na obszarze Polski lub położeniu źródeł Gangesu…?
DoOWwóÓd_nNa_isStTniEEnNieEe_bbOoGaa?
NnoO_cCchhoOćĆbbyYy_BBiibbLiiaAa!
Dorastałam w katolickiej rodzinie. Codzienna modlitwa rano i przed snem, wędrówki na mszę w każdą niedzielę i wszelakie święta celebrowane w kościele. Zatem religia jako szkolny przedmiot wydawała mi się czymś naturalnym i bezdyskusyjnym. W głowie mi się nie mieściło, że ktoś może wierzyć w innych bogów lub, co gorsza, w żadnego!
Religia była przedmiotem marginalnym, nierzadko traktowanym po_macoszemu. Niewiele miała wspólnego z poszerzaniem świadomości choćby na temat innych wyznań (chrześcijaństwo i elo). Polegała głównie na czytaniu wybranych fragmentów Biblii, zakuwaniu formułek modlitewnych albo przygotowaniu do sakramentu komunii czy bierzmowania. Tych uczniów, których rodzice nie z b o c z y l i na ateistyczną ścieżkę i nie zwolnili z zajęć, obligowano do uczestnictwa w mszach i zbierania pieczątek poświadczających udział w nabożeństwach. Oczywiście ja, wraz z większością małomiasteczkowej dziatwy, regularnie chadzałam na wymagane nauki. Przywdziałam też komunijny wianek i powierzyłam duszyczkę panu_boziu. Później, zafascynowana św. Faustyną przybrałam jej imię na bierzmowaniu. Wówczas jeszcze, głównie za sprawą odgórnych, nieugiętych wzorców, wydawało mi się, że wierzę. Dopiero w liceum uwolniłam się z ciasnych objęć bigoterii.
Zajęcia z religii w podstawówce i gimnazjum miałam z katechet_(k)_ami. Choćby z panem Mietkiem. Był to całkiem sympatyczny, zagorzały katolik, namiętnie chwalący P A N A śpiewem i grą na gitarze. Wraz z żoną i gromadką dzieci zawsze brał udział w mszach świętych i maszerował w przeróżnych pielgrzymkach. Wzorowy sługa_boży.
Amerykańskie święto duchów wdarło się na polskie ziemie (także te mniej zurbanizowane) za pomocą nielicznych na początku trzeciego milenium środków masowego przekazu (telewizja, prasa). Uwielbiałam Halloween. Horrory, duchy, czy też potwory były dla mnie niezwykle malownicze i pociągające. Już od dziecka korzystałam z różnych okazji, aby przemycać s t r a s z n e klimaty do otaczającej mnie rzeczywistości. Na zajęcia z podstawówkowego kółka teatralnego przygotowałam z grupą koleżanek dziecięco nieudolną interpretację poczynań doktora Frankensteina. Innego razu zebrałam grupę dzieciaków na halloweenowe obchody pt. „cukierek albo psikus”. Przebraliśmy się za różne straszydła i ruszyliśmy wieczorem w bebechy mieściny. Odwiedzaliśmy głównie naszych rodziców i nauczycieli. Częstowano nas ciastem lub herbatką i podziwiano p r z e r a ż a j ą c e stylizacje. Klimat był, jak należy. Zawitaliśmy także do pana Mietka, katechety. Częstując nas babeczkami, rejestrował, który z uczniów chowa się za pogańskim przebraniem. Byłam wówczas lokalną, szkolną p r y m u s k ą. Dodatkowo katoliczką, nie do końca świadomą, że z tego tytułu obowiązuje mnie pewien etos. Gdy pan Mietek rozszyfrował, kto ukrywa się pod maską śmierci, z nieskrywanym ubolewaniem westchnął do swojej żony: „Ach, nawet ona zeszła_na psy…”.
W liceum byłam już b u n t o w n i c z k ą: w ciężkich glanach, koszulkach metalowych zespołów i z coraz bardziej niepokornym umysłem. Nadal jednak musiałam brać udział w zajęciach z religii, gdyż jako nieletnia pozostawałam pod pieczą wierzących Rodziców. Moją klasę powierzono o. Mirkowi z klasztoru najpopularniejszego księdza_biznesmena w kraju. Energiczny, rozchichotany, świeżo po święceniu kapłańskim. Szybko okazało się, że uroczy z niego FAWORYZEUSZ. Upatrzył sobie grupkę najbardziej rozgadanych uczniów z klasy i niejednokrotnie podczas zajęć urządzali sobie kameralne pogawędki. Nie było mi dane należeć do prestiżowej świty o. Mirka, zwłaszcza po tym, gdy w zadanym wypracowaniu nie kryłam swoich ateistycznych zapatrywań. Tak czy owak, pod koniec roku przepchnął wszystkich uczniów, wystawiając im pozytywne oceny. Łaskawy pasterz owieczek_bożych.
A kiedy już na religii nasłuchaliśmy się o tym, jak to pan_boziu w swej w s z e c h m o c n o ś c i własnoręcznie ulepił świat, zwierzęta i człowieka, szliśmy na biologię uczyć się o teorii ewolucji, potem na historię poznawać erę małp człekokształtnych, a później na fizykę zgłębiać teorię Wielkiego Wybuchu.
rrRyzZYykk_FfiiZZzyYKk
Powszechnie poważana dziedzina nauki – fizyka, została na mojej edukacyjnej ścieżce porzucona w przydrożnym rowie. Nie dość, że moim rozlazłym umysłem średnio ogarniałam sztywne, fizyczne prawidła, to przydzieleni do przedmiotu nauczyciele w porażającej większości nie ogarniali skutecznych metod przekazywania wiedzy. Do dzisiaj większość poruszanych w szkole zagadnień pozostaje dla mnie w sferze czarnej_magii.
W podstawówce fizyka, ramię w ramię z podstawami biologii i chemii, figurowała jako przedmiot zwany PRZYRODĄ. Wówczas była na tyle niewinna, że mogłam pojąć niezbędne kwestie. W gimnazjum zaczęły się schody. W trakcie 3-letniej nauki miałam 3 różnych nauczycieli przedmiotu. Najpierw ex_dyrektora szkoły, z niesforną przysadką mózgową, która zmuszała go do ukrywania pokaźnego wzrostu za firanką na korytarzu w trakcie przerw. Wiadomo, dzieci są tak urocze, że nie podarują sobie heheszków z inności innych. Natura znęcała się nie tylko nad fizyczną stroną pana S. Rozwalała również jego życiowy napęd. Był flegmatyczny, nieco rozkojarzony i nie potrafił wzbudzać respektu. Zajęcia prowadził mętnie, gdzieś na swojej orbicie, pozostającej poza zasięgiem większości uczniów. Akurat kończył kadencję i podejrzewam, że z olbrzymią ulgą wreszcie wyprostował_się na emeryturze.
Zastąpiła go pani Marzena. Młoda, szczupła blondynka, świeżo po studiach. Uśmiechała się znad sztucznych rzęs, a jej obcisłe ubrania skupiały uwagę głównie męskiej części klasy. Wszak niekoniecznie na naukowo f i z y c z n y m aspekcie. Pani Marzena była sympatyczna i… to by było na tyle – biorąc pod uwagę jej pedagogiczne poczynania. Dopiero rozpoczynała swoją bajeczną przygodę z oświatą i dość szybko zrobiła sobie od niej przerwę. Ciąża pani Marzeny ustąpiła miejsca kolejnemu szkolnemu fizykowi.
Pan Marek był niezwykle poczciwym, wyjątkowo lubianym i… przystojnym nauczycielem. Tym razem uczennice dostały wizualny_r a r y t a s. Dziewczyny wzdychały do niego, gdy opowiadał o transformatorach, rumieniły się przy tablicy, zamiast skupić się na fizycznych równaniach i solidarnie nienawidziły jego żony (notabene nauczającej w tej samej szkole). Co jak co, pomijając atrakcyjną aparycję pana Marka, to wyłącznie za jego nauczania byłam w stanie ogarnąć wiele zagadnień. Ba, nawet chętnie uczęszczać na fizykę. A jego równie sympatyczną żonę lubiłam, zwłaszcza po tym, jak z matczyną troską pocieszała mnie w drodze powrotnej z konkursu, na którym akurat nie najlepiej mi poszło.
Ostatnia odsłona przedmiotu, w liceum, miała ponury finisz. Trafiła mi się pani, która, śmiem twierdzić, nie rozumiała fizyki podobnie jak ja. Niestabilną uwagę rozpraszała na nauczanie kilku innych przedmiotów. Co zrobić, gdy trzeba więcej dorobić. Pani Elża żyła w innym wymiarze. Przekazywała wiedzę jak automat, zazwyczaj wznosząc nieprzytomne oczy ku sufitowi. Była to starsza kobieta, rzadko w dobrym humorze. Musiała domęczyć systemowe lata, które pozostały jej do zbawiennej emerytury. A ja musiałam namęczyć się, żeby jakkolwiek zaliczyć przedmiot. Rodzice posłali mnie nawet na korepetycje do emerytowanego, poważanego fizyka z mojej rdzennej mieściny. Pan faktycznie był solidnym pedagogiem, potrafił rozjaśniać czarne dziury zawiłych pojęć, jednak zwykle byłam już tak przeciążona nauką, że ciężko mi było zachować pełną koncentrację i trzeźwość umysłu (sporo licealnych nauczycieli zapominało, że ich przedmiot nie jest jedynym do opanowania w szkolnym grafiku).
Koniec końców nie opłaciły się korepetycje. Przedmiot zaliczyłam fuksem. Ktoś przechwycił pytania z egzaminu końcowego, toteż odpuściłam sobie ambicje zrozumienia wymaganych fizycznych prawideł. Byłam zrezygnowana i poniekąd zdesperowana. Zakułam odpowiedzi do pytań, które na szczęście faktycznie pojawiły się na egzaminie (pani Elża również nie zadała sobie zbyt wiele trudu). Z poczciwą czwórą pożegnałam się z przedmiotem.
Dopiero dzisiaj mogę na spokojnie, a przede wszystkim bez presji, zgłębić fizykę dla laików. Parę książek, artykułów lub filmów i ogarniam znacznie więcej, niż przez niemal dekadę wtłaczania przedmiotu w szkole. Nadal jednak pozostanę tylko przeciętnym ciałem fizycznym.
PpoSSzpPrrecChaJJmY_iNn_ppPoOGLiiSShH!
Od podstawówki uczyłam się dwóch języków obcych. Przyswajałam angielski, który można przyjąć, że jest już niepisanym esperanto i jako dodatkowy język – niemiecki. To były poniekąd moje ulubione lekcje, bo nauka języków przychodziła mi z łatwością. Jakby zajęć było mało w szkole, Rodzice, dostrzegłszy moje predyspozycje, finansowali dodatkowe zajęcia 1 do 1 w domu. Najpierw miałam angielski z panią Marysią, która zawsze wyglądała na przemęczoną i ubogą w hemoglobinę, a później z panem Norbertem. Na początku jeszcze starał się trzymać tempo nauczania, ale gdy coraz częściej grzał fotel przy moim biurku, począł sobie popuszczać. Pod koniec, zanim się pożegnaliśmy, głównie opowiadał mi o swojej rozwijającej się karierze jehowego muzyka. I już nawet nie silił się na p o g l i s h.
Z nauczaniem języków obcych w szkole bywało różnie. Podstawówka zleciała na tradycyjnych banałach pt. 'What’s your name?’, 'Excuse me, where is post office?’ albo 'Wo wohnst du?’. Do tego np. kolędy w wariancie obcojęzycznym, które mogliśmy w wigilię pośpiewać Mikołajowi w zamian za prezent. Tak czy owak, docelowo mieliśmy nie zginąć za_granico, gdybyśmy akurat się tam znaleźli.
W gimnazjum nie zmieniło się wiele oprócz koloru podręczników (i dołączonej do nich kasety magnetofonowej). Po prostu pojawiło się trochę więcej przydatnych zwrotów i gramatycznych reguł. Angielskiego często nauczały nas osoby świeżo po studiach, które tymczasowo lądowały w małej mieścinie, aby stawiać pierwsze kroki w oświacie. Zwykle radziły sobie lepiej niż poglishowi w e t e r a n i – niewolnicy stagnacji. Jedynie dojcze_szprache miałam niezmiennie z panem T., który od kilku dobrych lat rezydował w sali od niemieckiego na strychu w bocznym skrzydle gimbazy. Był to skromny, nieco nieśmiały, około czterdziestoletni osobnik z porażająco niebieskimi oczami, które uczniowie ochrzcili mianem spięcia_w oczach. Zdarzało się, że ciskało ono ukradkiem na nabierające kształtów figury niektórych uczennic, aczkolwiek jegomość był nieszkodliwy. Nawet jedynki w dzienniku były u niego rzadkością.
W liceum zakończyłam naukę niemieckiego. Pani germanistka była rzetelna, toteż ugruntowałam swoje umiejętności. Natomiast nauka obligatoryjnego angielskiego spoczęła niemal całkowicie na moich barkach. Wyżej nadmieniony pan Norbert wdrapywał się akurat na muzyczne sceny, a przydzielony do przedmiotu licealny anglista kładł potoczną l a c h ę. Był to korpulentny pan w średnim wieku. Miły i pro_młodzieżowy. Rozsiadał się w skórzanym, obrotowym fotelu i najczęściej odpalał nam filmy. I to niekoniecznie po angielsku lub chociaż z angielskimi napisami. Totalny chillout. Gdyby nie predyspozycje i odgórny wymóg (poziom rozszerzony na maturze – bilet na w y m a r z o n e studia), pewnie nie zadałabym sobie trudu samodzielnego utrwalania języka. Pomógł mi wschodzący Jutub i ówcześni, zagraniczni twórcy. Miałam native’ów na_kliknięcie.
Wciąż jednak pozostaje spory odsetek polskiej populacji, który w zetknięciu z obcokrajowcem dziczeje, jakby nagle spotkał przedstawiciela innej galaktyki. Racz dopomóc nam, panie Tłumaczu_Google.
hahattp//:wwwWWaaAALLimMnnieEtooO
Boom technologiczny rozpoczynał się na naszych nastoletnich oczach. Pecety wkraczały pod strzechy. Budki telefoniczne na_impulsy ustępowały miejsca telefonom stacjonarnym (dość powszechną zabawą stało się dzwonienie na chybił_trafił do nieznajomych z książki telefonicznej). Później pojawiły się komórki z anteną, pramatki smartfonów. Narodziła się Neostrada, śmiesznie ślamazarna w porównaniu do współczesnego światłowodu. Całe to novum z łatwością włączaliśmy do naszego nastoletniego życia. Ściągaliśmy tapety i dzwonki z katalogów Wapstera umieszczanych na tyłach papierowych magazynów. Graliśmy w Simsy J e d y n k ę. Przeglądaliśmy prymitywne strony internetowe i rozwijaliśmy niewybredny leksykon na Bluzgatorze. Instalowaliśmy Gie_Gie i brechaliśmy z dymających się emotek. Katalogowaliśmy się na Naszej Klasie, zanim jeszcze pan Zuckerberg zmonopolizował media społecznościowe.
Zuchwały system edukacji postanowił na swój sposób okiełznać nabierający tempa postęp technologiczny. Zaserwowano nam nowy przedmiot – informatykę. Docelowo zajęcia miały skupiać się na nauce o komputerach, ale w miarę rozwoju internetu poszerzał się ich zakres. W moim przypadku nauczyciele tego przedmiotu byli świeżakami, którzy dobierali kilka dodatkowych godzin lekcyjnych dla podniesienia kwoty miesięcznej pensji. Liźnięcie tematu na szybkim, okrojonym kursie, dyplomik i ENTER.
W podstawówce trafił nam się pan po pięćdziesiątce, z wykształcenia matematyk. Poniekąd nerd, który o parę dekad za późno wtrybiał się w cyfrowy świat. Jego palce stuk za stukiem niemrawo ogarniały klawiaturę. Był bardzo specyficzny. Najczęściej nosił okulary na czole, gdy akurat nie świdrował wzrokiem kart dziennika czy ekranu monitora. Mówił powoli i nużąco. Nie nauczył nas niczego więcej nad to, co znajdowało się w (wówczas jeszcze aktualnym) podręczniku o budowie komputera i specyfice systemu Windows 95. Pozostawał daleeeko w tyle za potencjalnymi, nastoletnimi hakerami. Jego status zaginął w śmiałych algorytmach młodzieńczego e-potencjału.
Szkolna informatyka wlokła się do liceum, podczas gdy cyfryzacja rozpoczynała sprint. Drukowanie podręczników do tego przedmiotu miało tyle samo sensu, co obecnie korzystanie z dyskietek. Żaden inny przedmiot nie uświadczył takiej dynamiki zmian i dezaktualizacji zagadnień. Oświata jednak szła po omacku, w zaparte.
Licealna informatyczka była tęgawą, nieco męską panią po pięćdziesiątce. Podobnie jak poprzednicy złapała kilka szkolnych etatów, więc skuteczność jej nauczania nieuchronnie napotkała błąd 404. Sprawdziany polegały na tworzeniu prostej grafiki w Gimpie, napisaniu kodu niewymyślnej strony internetowej albo opanowaniu formuł w Excelu. Nie było rzadkością, że niektórzy uczniowie poprawiali panią Rybczak albo serwowali jej ponadprogramowe info. Jej niekompetencja była wręcz groteskowa. Pewnego razu zagubiła się w sieci i omyłkowo rozesłała uczniom na maila link do swojego profilu na portalu randkowym. To co, chłopaczky? A może dziewuszky…? Kto poklika z xxxrybcia0756xxx?
Jeszcze wtedy mało kto spodziewał się nadchodzącego szturmu smartfonów i nawet nie pomyślał, że będzie można nimi nawigować, płacić… Co więcej! Zarabiać dzięki nim niebotyczne kwoty (co poniekąd uwłacza sensowi mozolnej nauki, za której priorytet wtłaczano nam znalezienie etatowej pracy we wszechpotężnym kapitalistycznym systemie). Streamerzy, gamerzy, influencerzy… Któż w waszą deprymującą szkolnictwo p o t ę g ę ekonomiczną by wówczas uwierzył?
kkKiEeDDyŚś_ttOo_bbByYłŁOoo…
Program nauczania historii w szkole obejmował zaledwie krótki pierd_dziejowy. Odrobina prehistorii (jakże krzywdząca!), a później już tylko od Chrystusa w górę.
W podstawówkowej wersji historii poznawaliśmy co najwyżej wierzchołek góry lodowej wydarzeń. Często w formie nauki przez zabawę. Odgrywaliśmy scenki o tym, jak myszy konsumowały Popiela albo o księżnej Wandzie, która wolała oddać się Wiśle niż niemieckiemu księciu. Tak czy owak, już wówczas zmuszano nas do zakuwania dat, które i tak nieuchronnie ulatywały z naszych rozhasanych, dziecięcych głów. W mojej zakorzenił się co najwyżej Chrzest Polski i Bitwa pod Grunwaldem (winszuję).
W gimnazjum nauczał nas pan Mateusz. Nosił grube okulary i przykrótkie dżinsy. Był pasjonatem historii, ale mało kogo tym uwielbieniem zaraził. W ramach urozmaicania przedmiotu włączał nam filmy albo dokumenty historyczne i raz do roku zabierał do jedynego muzeum w mieścinie. Miał dobre chęci, które niestety tłumił odgórny, nieporywający program nauczania. Na dodatek natura poskąpiła mu charyzmy.
Licealny historyk, pan Maciek z diastemą, odgrywał niemal identyczny scenariusz. Pojawiło się w nim kilka nowych scen, które w didaskaliach ubarwiał anegdotkami np. z życia erotycznego carycy Katarzyny II. Jego wywody częstokroć były przerywane przez napady padaczkowe jednego z uczniów z mojej klasy. Biedny Zdzisiu mimochodem „zbawiał” nas w trakcie lekcji (zwłaszcza podczas sprawdzianu), gdy z donośnym trzaskiem upadał z krzesła. Na szczęście dla wszystkich wszystko kończyło się zazwyczaj (względnie) dobrze.
Ostatecznie, podobnie jak w gimnazjum, historyczne przedstawienie urywało się w trakcie formowania się komunistycznych partii w powojennej Polsce (utrwalanie ich nazw było jeszcze gorsze niż zapamiętywanie dat). Żaden historyk nie zdołał dobrnąć do najnowszych dziejów jeszcze przed końcem roku szkolnego.
Kto wie, czy za jakieś 100 lat i o naszych dziejach nie zdążą pogadać na zajęciach.
Nauczanie*(na odpierdol) = zaliczeniefuks
Jedni się jej bali. Drudzy za nią przepadali. A jeszcze inni przez nią… przepadali. Zwano ją królową nauk. Nauczanie matematyki w szkole uzasadniano nam głównie wymiarem praktycznym. Dobrze by było, żeby pani w spożywczaku nie orżnęła nas na resztę albo żebyśmy, na przykład, wiedzieli, ile farby będzie nam potrzebne do pomalowania pokoju.
I na początku tak było. Uczyliśmy się prostych, przydatnych rzeczy: tabliczki mnożenia, nieskomplikowanych równań matematycznych albo podstaw geometrii. Ot, niezbędnik szeregowego śmiertelnika. Teoretycznie każdy powinien ten etap ogarnąć, praktyka jednak szybko weryfikowała, kto zdecydowanie nie podoła w przyszłości zagadnieniom z kategorii można_ale nie trzeba: tangensom, cotangensom albo rachunkom różniczkowym.
W podstawówce jeszcze w y m i a t a ł a m. Ówczesna matematyka była czytelna dla mojego umysłu. Niezbędne rzeczy zakodowałam wystarczająco skutecznie (wszak ewentualna eskorta kalkulatora do dzisiaj pozostaje nieoceniona). Zdarzało mi się nawet chadzać na matematyczne l y g i_zadaniowe. Nie przeskoczyłam co prawda pewnego pułapu: kończyłam zwykle na etapie lokalnym. Wszak szósteczka z matematyki wskakiwała na świadectwo.
W gimnazjum moją klasę nauczała prawdziwie rzetelna i konkretna matematyczka. Była to krzepka, krótkowłosa pani po 40-stce, o krzywym zgryzie, który uczniowie pieszczotliwie określali mianem_półksiężyca. Lekcje prowadziła czytelnie, solidnie i bez zbędnego bełkotu, a silna osobowość pomagała jej utrzymać w ryzach dorastające dzieciaki. Wystarczało jedno gniewne_E J Ż E!_żeby uwaga ponownie przeniosła się na obliczanie objętości sześcianu. Na jej zajęciach niemal w stu procentach utrwaliłam zagadnienia, dzięki którym do dzisiaj niestraszne mi są g r o ź n e panie w spożywczakach.
Pani Dagi miała natomiast słabość do innych procentów. Po gimbazie krążyły ploty, jakoby to ktoś widział ją zalaną, leżącą nieprzytomnie z konkubentem na górce nad jeziorem. W H O S E_K N O W. Wszak faktem było, że alko_ego czasem wlokło się za nią do szkoły. Dawało się je wyczuć zwłaszcza wtedy, gdy wzywała do tablicy. Natomiast domysłem pozostaje, czy to właśnie alkohol był dla niej ostatecznym destruktorem. Pani Dagi zmarła jakoś kilka lat po tym, gdy opuściłam mury gimbazy. Kłaniam się.
Poległam w liceum. Poziom trudności wzrastał, podobnie jak liczba nowych zagadnień. W pewnym momencie mój umysł się zawziął. Odmówił dalszego dźwigania rosnącego, matematycznego ciężaru na swych rozlazłych barkach. Podpierał się jedynie na stabilnych podstawach. W bólach wtłaczałam mu nowe tematy.
Na dodatek licealna matematyczka średnio mi w tym pomagała. Była to starsza pani, entuzjastka dokarmiania raka w palarni i rozwiązywania różnorakich krzyżówek, z którymi nie rozstawała się nawet na przystanku autobusowym. Przez jasne pończochy widać było jej opór wobec coraz popularniejszego trendu depilacji. Zajęcia u pani Kazimiery polegały na tym, że podchodziła do tablicy, rozwiązywała kilka pierwszych zadań, a później kolejno, ławka za ławką, kontynuowaliśmy obliczenia przy tablicy. Wątpliwym plusem było to, że średnio ją obchodziło, czy faktycznie rozumiemy temat i gdy jakiś n i e o g a r wymiękał, kto inny przejmował kredę.
Pierwszy raz podczas mojego szkolnego żywota zawisło nade mną widmo niezaliczenia semestru. Chyba sama do końca nie zdawałam sobie sprawy, jak mocno wypadłam z obiegu. Musiałam zneutralizować zagrożenie. E l i t a r n e liceum i pała z matmy w pierwszym półroczu? Nie mogło tak być! Toteż Rodzice zafundowali mi kolejne korepetycje, tym razem u znajomego matematyka. On już wiedział, jak w kilka godzin dotrzeć do mojego umysłu i naprowadzić go na odpowiednią ścieżkę, po tym jak przez ostatnie miesiące pani Kazimiera zostawiała go w polu. Dzięki owemu matematykowi skończyłam z poczciwą_o dziwo!_tróją za semestr. Można.
Wnoszę zatem, aby niektórzy nauczyciele szczerze i dogłębnie oszacowali swoje chęci i umiejętności dydaktyczne w zakresie obejmowanego przezeń zawodu.
TtAbbLLiCaa_mMołoOTtoWa_
w_kOOKtaajLLuU_MmeEEnNDdeLEejJeewWAa
Polecę frazesem: między mną a chemią nie było chemii. A szkoda. Zachęcające obrazki, na których uczniowie zabawiają się probówkami w towarzystwie wybuchów i destylatorów, nie zmaterializowały się w mojej szkolnej rzeczywistości. Ponadto żaden z nauczycieli nie obudził we mnie alchemika.
Podstawówka w małej mieścinie pod koniec drugiego milenium dysponowała skrajnie nieodzownymi materiałami dydaktycznymi. Niewiele zmieniło się w małomiasteczkowej gimbazie: docelowo ekscytujące eksperymenty chemiczne nie miały szans rozhulać się w biednych, obskurnych klasach. Papierek lakmusowy był szczytem naukowej zabawy.
Gimnazjalna chemia wyrwała się ze wspólnego wora, do którego wrzucono ją razem z biologią i fizyką w trakcie nauczania podstawowego. W ten oto sposób plan lekcji rozrósł się o kilka odrębnych przedmiotów. Zmęczeni i niewyspani wlekliśmy się co rano do szkoły w towarzystwie niemal niekończącej się polskiej szarugi, aby przesiedzieć kilka dodatkowych godzin w chłodnych klasach.
Jakże żal mi było gimbazjalnej pani_c h e m i c y. Jakimś przykrym trafem los zesłał ją w szpony najbardziej niewdzięcznej formy homo sapiens – dojrzewających osobników. Budziła znikomy respekt. Była bezbarwna, skromna i łagodna. Bezczelnie wykorzystywała to szkolna g a n g s t e r k a. Po gimbazie krążyły opowieści o kameralnych eksperymentach etanolowych na zajęciach z chemii. W tylnej części klasy – bezpardonowo. Podobno zdarzały się w towarzystwie nikotyny. Wszystko na bezsilnych, zroszonych łzami oczach pani Sandry. No bo co baba nam zrobi? Najwyżej pośle do_d y r a. Chuja tam, pokibluje się do 18-stki albo wyleci z budy.
Natomiast w liceum trafiła mi się dostojna i przystojna pani po czterdziestce. Zawsze odpicowana i uśmiechnięta. Nauczała czysto rekreacyjnie, więc na jej zajęciach panował luźny klimat. Otwórzcie podręcznik na kolejnym rozdziale. Opowiem wam pokrótce, o co chodzi. Rozumiecie? No to poróbcie teraz zadania, a kto nie zdąży, dokończy w domu. Po lakonicznej prezentacji tematu uczniowie siedzący najbliżej biurka ucinali sobie pogawędki z panią Bożeną. O lakierach do paznokci, o serialach, o szmatkach. Wielu z nich dodawało ją do znajomych na raczkującym fejsbuczku. Prawdziwa psiapsi.
I w ten oto sposób, niczym para w destylatorze, chemia ulotniła się z mojego umysłu, pozostawiając marne szczątki wiedzy. Niewiele pamiętam ze skomplikowanych wiązań chemicznych, które prowokowały moją migrenę, a z miksturami mam styczność co najwyżej w lekarstwach, detergentach albo sporadycznie w żywności. A Mama chciała, żebym dostała się na medycynę!
PprĄcCiieE_WwAaGgiNnAa_sSeEkkSs
Słowa_klucze. To one wywoływały największą ekscytację w trakcie zajęć z biologii w szkole. Układ rozrodczy budził ogrom emocji, spychając na dalszy plan swoich równie istotnych braci od nerwów czy wydalania. Chichotom i wymownym spojrzeniom nie było końca. Paaaaa, cycki w podręczniku! Ło chuj, i kutas! O zgrozo. Mimo żywego zainteresowania tematem, wielu nie ogarnęło procesu zapłodnienia. Przecież wyjmowali w_porę albo podmywały się_po.
Nauczanie biologii to odpowiedzialne zajęcie. Wypada docenić wysiłek przodków, którzy niestrudzenie badali tajniki budowy żywych organizmów. Uhonorować miliony rozpłatanych zwłok, setki nieszczęśników operowanych bez znieczulenia albo miliardy zwierząt torturowanych w imię nauki. Finalnie, choć to zapewne nadal niewiele, status quo umożliwia w miarę skuteczne leczenie, a zarazem komfortowe bytowanie większości przedstawicieli gatunku ludzkiego. Co więcej, możliwości ciągle rosną. Zatem warto skorzystać z dorobku i maksymalnie zrozumieć swoje ciało i otoczenie.
Acz ponownie. System oświaty z gracją usztywnił tę jakże potężną i ważną dziedzinę. Przesycił wieloma zagadnieniami niekoniecznie potrzebnymi przeciętnemu śmiertelnikowi. A raczej: zmusił do suchego ich zakuwania. Zabrakło wymiaru praktycznego i holistycznego zrozumienia prawideł. Na chwilę pamiętaliśmy szczegółową budowę komórki, ale wiele kobiet do dzisiaj nie pamięta, jak ważne jest np. regularne wykonywanie cytologii (o ile w ogóle wiedzą, o co cho i po co to). Wielu nadal nie potrafi wyłapać i zrozumieć sygnałów, jakie wysyła im ciało, ale w szkole jako tako rozwiązywali krzyżówki genetyczne. Może i zaliczyli egzamin z budowy układu pokarmowego, ale nie rozumieją (bądź zrozumieć nie chcą), jak destrukcyjne jest regularne (często rodzinne) stołowanie się w Macu. Najbardziej jednak przykre jest to, że natura w zamian za złożoną i fascynującą konstrukcję zażądała od nas niezłego haraczu. Kto wie, czy jakaś komórka w moim mózgu podstępnie nie mutuje, gdy neurony akurat transportują to zdanie.
Wracając do tablicy. Moje szkolne nauczycielki odbębniały planowe godziny i ujarzmione systemowym nauczaniem rzadko dawały coś od siebie. Były to zazwyczaj sympatyczne panie po czterdziestce. Te w podstawówce i gimnazjum poprzestawały na hodowli fasoli w słoiku albo zbieraniu liści do zielnika. Czasem urządzały nam akcje pt. Dzień Ziemi. Mieliśmy za młodu oduczyć się śmiecenia, gdzie popadnie, a mimo to do dzisiaj żółwie oceaniczne dławią się woreczkami foliowymi. Natomiast w liceum nauka przedmiotu polegała głównie na zapamiętywaniu rozdziałów z podręcznika. Klasyczne Z_Z_Z.
Dziękuję więc mądrym ludziom, którzy na kartach rozmaitych ksiąg przystępnie i z pasją opowiadali mi o różnorodności i tajnikach ziemskiej odmiany życia – nawet jeśli, pomimo starań, żywot ów może się w każdej chwili zakończyć.
WWwieESszz_dDLLaaCczzZeEGGoo_
ŻżYjjEeesSZzz?
WDŻWR, WDŻR, WDŻ, WŻR… A co to takiego? Po co to?
Dzięki, Bravo. Za nienajgorszą i bezpruderyjną edukację seksualną.
PP_WOS_PO_WOK = X_DEAD, LOL, HI_HIV, XOXO
Cała c z w ó r c a stanowiła w systemie oświaty przedmioty typowo marginalne.
Podstawy przedsiębiorczości zafundowano nam dopiero w liceum – i to w znikomym wymiarze godzin (dodatkowo uszczuplanym przez częste absencje nauczycielki). Idea przedmiotu była kapitalistycznie pragmatyczna. Wedle założeń zajęcia miały obudzić w uczniach biznesowego ducha – o ile takowy w danym osobniku drzemał. Nawet jeśli nie, to musiał się zmaterializować. W końcu trzeba było zaliczyć przedmiot: napisać biznesplan albo wyobrazić sobie prowadzenie firmy. Nic o umowach o pracę. Nic o płaceniu obowiązkowych składek. Nic o wycenianiu swoich umiejętności. Zero wymiaru praktycznego, który faktycznie ułatwiłby późniejsze egzystowanie w kapitalistycznej dżungli. W zamian za to nazbyt często wysłuchiwaliśmy (wiele wnoszących) opowieści o taekwondo serwowanych przez panią prowadzącą albo o uczniach-ekonomistach (jej ulubionych podopiecznych – olimpijczykach). Ponadto zdarzało jej się subtelnie piętnować g o r s z e zawody (co notabene było znamienne dla sporego odsetka grona pedagogicznego). Bo przecież kible same się posprzątają, a śmieci magicznie zutylizują.
Wiedza o społeczeństwie pojawiła się w gimnazjum. Jakże specyficznie niefajny był nauczyciel tego przedmiotu. Cytując powszechne komentarze na temat jego aparycji: wyglądał jak „glista w okularach” (okularach_denkach). Całą swoją postać upakowywał w dżinsy i ciemnozieloną, sztruksową kurtkę (zaledwie 2-3 razy w roku zmieniał stylówę). Miewał niezbyt sympatyczne odpały i lubił zawziąć się na któregoś z uczniów. Bez większego powodu, ot tak, dla kaprysu osobowości. Przyklejono mu też łatkę zboka: rzekomo umawiał się z nieletnimi w swoim mieszkaniu albo przy śmietnikach na tyłach osiedla. Któż jednak w małomiasteczkowych szkołach weryfikował kompetencje nauczycieli… Dyrekcje nie wybrzydzały i brały każdego, kto zechciał użerać się ze szkolną gówniarzerią. A sam przedmiot WOS… Dla mnie nuda. Ustrój polityczny państwa, piramida potrzeb człowieka, statystyki demograficzne… O wiele więcej można dowiedzieć się z codziennych informacji, nie tracąc na to kilku miesięcy życia. Większe zainteresowanie wzbudzał ekscentryczny pan Jacek.
Przysposobienie obronne upakowano nam w licealny plan zajęć. Nauczyciel przedmiotu, pan Trzonek, był ekstremalnie zaangażowany w musztrę – sądzę, że lepiej przysłużyłby się wojsku. Zawsze nosił obcisłe dżinsy i opinające muskulaturę sweterki. Nadał przedmiotowi wymiar nieadekwatnie komiczny. Każde zajęcia zaczynaliśmy od raportu, stojąc na baczność(!) i patrząc mu prosto w elektryzująco niebieskie oczy. Jaki był sens przeliczania uczniów i z kijem w dupie oznajmiania tego komendantowi Trzonek, do dzisiaj nie wiem. Militarne zwyczaje niechaj w armii pozostaną. Wojskowymi klimatami zalatywało też na szkolnej strzelnicy, gdzie musieliśmy ustrzelić jak najwięcej punktów na tarczy (dla podwyższenia końcowej oceny – ma się rozumieć). Ponadto uczyliśmy się przeróżnych metod udzielania pierwszej pomocy (to akurat miało sens) albo rodzajów alarmów ostrzegawczych (to do dzisiaj napawa mnie lękiem – nawet co roku, 1 sierpnia). Koniec końców przedmiot miał wymiar słusznie praktyczny. Szkoda tylko, że w ogóle musiał powstać.
Wiedza o kulturze miała swój debiut w liceum. I na dobrą sprawę można było ją odpuścić albo zrobić dla niej trochę miejsca na zajęciach z języka polskiego (wyrzucając kilka bezużytecznych interpretacji wierszy). Czcze pogadanki o sztuce i próby narzucenia jej definicji. Zadania plastyczne, fotograficzne, aktorskie – oczywiście na jednostkowo subiektywną ocenę. Ktoś, kto wpadł na irracjonalny pomysł nauczania o tym, jak powinna wyglądać sztuka, najzwyczajniej nie pojmuje jej istoty: wolności i dowolności. Inicjatorzy, raczcie darować sobie schematyczne ocenianie przejawów artyzmu. Każdy, jeśli tylko zechce, i tak znajdzie grupę odbiorców. Idea tego przedmiotu boleśnie zaliczyła glebę niczym jego zwierzchniczka na schodach przed szkołą.
PO_SZKOLE
Znany nam system edukacji to niesamowicie skostniały twór mimo swojej, w gruncie rzeczy, niezbyt długiej historii. Żeby gatunek homo sapiens nie nudził się na zastanym padole, wymyśla sobie przeróżne aktywności czy zasady, by jakkolwiek okiełznać prowokowany przez siebie chaos na rodzimej planecie i umocnić poczucie zasadności swojego bytowania. Względne jest jednostkowe pojmowanie produktywności, wartości czy słuszności poczynań. Zwykle rządzi prawo ogółu.
I właśnie wedle jego zamysłu gromady młodocianych przez kawał życia przesiadują niemal połowę doby w specjalnie wyznaczonych placówkach, aby zgłębiać odkrycia przodków i pochłaniać narrację współczesnych współbratymców. Czy ma to sens w takowej formie, jaką obecnie znamy, pozostaje kwestią dyskusyjną.
Wszak, żeby całkowicie nie utknąć w duchu beznadziei, pocieszę się tą myślą: dla mnie szkoła pozostanie już na zawsze tylko marą senną. To naprawdę KONIEC.