Brzydzę się tak bardzo.
Potu. Który nieustannie zrasza skórę i w komitywie z bakteriami wybiórczo oblepia ją siarczyście cuchnącą warstwą.
Łoju. Nadmiernie nabłyszczającego lica, zatykającego pory twardniejącymi zaskórnikami i kleiście osaczającego włosy.
Ropy. Wysadzającej na powierzchni skóry odrażające grobowce dla obumarłych komórek. Sączącej się złowonnym strumieniem z ran i brudzącej krew.
Moczu. Z niezmordowaną powtarzalnością drażniącego pęcherz i wylewającego się przy wtórze odpychającej woni.
Kału. Upokarzającego. Konsekwentnie zmuszającego do niemiłosiernie brudnego aktu defekacji.
Wymiocin. Plugawie donośnych. Boleśnie drapiących przełyk kwasem żołądkowym. Pozostawiających w nosie dokuczliwy fetor.
Tudzież.
Zionących wyziewów z głębi trzewi. Treści pokarmowej odbywającej maziowate wędrówki w jelitach. Drobinek martwego naskórka, kropelek śliny i śluzu. Panoszącego się wszędzie brudu i resztek DNA rzeszy osobników.
Człowiekiem jestem. Acz niechby co ludzkie, było mi obce.