Niemal każde miasto_miasteczko_wypizdowo może p o s z c z y c i ć się lokalną m a f i ą.
Ścieżka mojej wczesnej edukacji wiodła przez zaledwie 14-tysięczną mieścinę, gdzie w jedynym gimnazjum zetknęłam się z paroma przedstawicielami skalanej latorośli.
Byli to istni prymusi bójek na boisku, sympatycy jarania szlugów za_b u d ą oraz najczęstsi wizytatorzy gabinetu dyrektora (o ile dany nauczyciel miał odwagę na nich naskarżyć). Szatan wie jeden, gdzie jeszcze brylowali. Tak czy owak, ploty głosiły, że nie było dla nich żadnych świętości.
|
Jak co roku podczas trzyletniej nauki w gimbazie, wszyscy uczniowie brali udział w parodniowych rekolekcjach pod groźbą bana z religii. Przypał kiblować w ten sposób. Któregoś razu więc, w ramach procesu nawracania nastoletnich owieczek, zapędzono nas do kościoła.
Nie zabrakło gwiazd spod ciemnej_gwiazdy. Ekipa około pięciu typa, każdy w odświętnych dresach, pięknie komponowała się z obrazami świętych, a ich bezceremonialne śmiechy raz po raz wtrącały się w boże nauki.
Najpyszniej ubawili się w trakcie przyjmowania o p ł a t k a. Prawilnie ustawili się w kolejce obok innych czystych_duszyczek.
Ich b o s s (poskaryfikowany przez uliczne życie) jako pierwszy dobrnął do księdza. Błysnął pozłacany kielich, bielą zajaśniało Chrystusowe_Ciało.
Mlask. Mlask. Rozbawienie na szemranym obliczu.
– Dobre, ń?
Jo, smacznego.